– Będziecie w Gliwicach, zajrzyjcie do Mojej Gruzji – słyszeliśmy co najmniej kilka razy. Więc przy najbliższej okazji zajrzeliśmy. Było prosto i smacznie.
Moja Gruzja to jedno z popularniejszych miejsc na kulinarnej mapie Gliwic. Restauracja znajduje się przy ulicy Grodowej 5, jednej z uliczek sąsiadujących z rynkiem, który nawet zimą tętni życiem, przyciągając także mieszkańców innych śląskich miast. Zawitaliśmy tu w sobotni wieczór, tuż przed Walentynkami, więc było ryzyko, że bez rezerwacji z Małej Gruzji odeślą nas z kwitkiem. Szczególnie, że duży ogródek o tej porze roku jest wyłączony, a sam lokal nie jest zbyt duży. Postanowiliśmy jednak spróbować.
Restauracja mieści się w podwórzu, na które wchodzimy przez stylową bramę. Latem musi to pięknie wyglądać, gdyż cała jest ona porośnięta pnączem, chyba nawet winorośli. Potem naszym oczom powinno ukazać się niebo kolorowych parasolek, które widzieliśmy na zdjęciach, teraz ich nie było, prawdopodobnie wrócą wiosną. Wchodzimy do środka, jest gwarno, tłoczno, obowiązkowy dywan na ścianie i samowary, od razu pytamy o stolik i tak jak się spodziewaliśmy, nasza czwórka musi chwilę poczekać, aż zwolni się miejsce. Z chwili ostatecznie robi się kwadrans, za to dostajemy najlepszy stolik tuż przy palącym się kominku, gdzie zaprowadza nas uprzejmy i wesoły kelner, od razu wręczając menu, które tu mają formę dwustronnych tablic. Liczba pozycji jest spora, zatem zabieramy się za studiowanie gruzińskich nazw potraw.
Kelnerka podeszła po około 10 minutach. To akurat dobrze, bo długo nie mogliśmy się zdecydować, ostatecznie zamawiamy zupę charczo, mcwadi wieprzowe i mcwadi z udźca drobiowego w karcie opisane jako dania na szpadach, lula kebab, chaczapuri swanuri i chinkali z jagnięciną, a także kwas chlebowy i gruzińską lemoniadę.
Napoje zjawiły się dość szybko, na zupę charczo, pierwsze danie, które wylądowało na stole, czekaliśmy jakieś 20 minut. To tradycyjna gruzińska gęsta zupa gulaszowa – kelnerka ostrzegła, że będzie ostra i rzeczywiście była. Podana z ciepłym pszennym paluchem, smaczna, treściwa i mocno rozgrzewająca. Dobry wstęp do dalszego ucztowania.
Dzielimy się porcją chinkali. To duże gruzińskie kołduny w formie sakiewek wypełnione farszem i bulionem, który powinien być gorący, w Mojej Gruzji był tylko ciepły, co trochę popsuło efekt. Ciasto jest miękkie i nie za grube, co często jest grzechem chinkali. Tradycyjnie zostały podane z ostrym sosem, szybko na talerzu zostały same „dziubki”, za które trzyma się je podczas jedzenia.
Dobrze wypadło chaczapuri swanuri w formie okrągłego pszennego placka w środku wypełnionego siekanym mięsem.
Dalej jest lula kebab, według opisu w menu dobrze doprawiony, po ostrej jak diabli zupie charczo wszystko już jednak wydaje się już jednak stonowane. Mięso jest smaczne, nieprzeciągnięte i soczyste, marynowana cebula i kapusta świetnie tu pasują. Te dodatki pojawiają się też w pozostałych daniach. Podobnie jak pszenne paluchy.
Oba rodzaje mcwadi to po prostu luźne kawałki mięsa, trudno powiedzieć, czy rzeczywiście pieczone na szpadach. Dobre, choć mogły być bardziej przypieczone, z dymnym posmakiem i większą ilością przypraw. Tego trochę zabrakło.
Fajnie, że karcie są gruzińskie napoje i piwa, minusik za kwas chlebowy, który okazał się marketowym produktem rozlewanym za barem z plastikowej butelki. Na desery tym razem nie starczyło już miejsca. Z Mojej Gruzji wyszliśmy solidnie najedzeni i zadowoleni. „Jesteś w Gliwicach, zajrzyj do gruzińskiej” – też będziemy teraz tak mówić.